1943.08.01

Dziś zaczęłam dzień tak samo jak i w każdą niedzielę. Po nabożeństwie przyszła do mnie moja koleżanka Maryśka Ob[…}. Ponieważ pogoda była piękna więc poszłyśmy obie nad jezioro. Jezioro tak zwane Wi[…] jest oddalone od naszego miasteczka o jakieś 1,5 kil.

Nad jeziorem spotkałyśmy znajome dziewczynki Maryśkę Czy[…] i Anielkę Kon[…]. Z niemi spędziliśmy cały czas nad jeziorem. Spiewałyśmy różne piosenki, siedząc na wzgórzu. Widok na jezioro był prześliczny. Wzgórze, na którem siedziałyśmy było wzniesione o jakieś 20 metrów wzwyż prawie stromo. Powierzchnia wody była częściowo ciemno sina, częściowo zaś szły po niej jakby drogi saledynu. Powietrze było ciepłe i ciche. Na środku zaś jeziora znajduje się wyspa. Dookoła obrośnięta dużemi drzewami, środek zaś wyspy buja złotem łanem żyta.

Kiedy tak się patrzy z góry, z naszego wzgórza gdzie my siedzimy. To wygląda to pięknie. Jakdyby głowa jakiejś cudnej jasno-włosej topielki, ozdobiona wiankiem z zieleni pozostaje jeszcze na powierzchni wód. Powierzchnia wody prawie jest spokojną, tylko od czasu do czasu lekko zadrży za powiewem ciepłego wietrzyku. Łódki z młodymi wioślarzami pływają posuwają się zwolna po powierzchni jeziora. Z jednej łódki słychać śpiew I znaną jakąś melodyję. Słów jednak dosłyszeć nie można. Wioślarze posuwają się w stronę tej cudnej wyspy. Niektórzy cofają się prędko, jakdyby w tej wyspie zauważyli głowę nieznanej im topielki i w przestrachu cofają się. Niektórzy zaś jakdyby chcąc ratować, a nie wiedząc jak zacząć, objeżdżają dookoła tej wyspy w bezradzie. Inna zaś łódź odbija od brzegu i mknąc szybko pozostawia za sobą pas na wodzie, jakdyby jaka ręka dosięgająca aż do łodzi, jakdyby chcąca cofnąć łódź i powrócić ją do brzegu. Lecz łódź mknie jeszcze większym pędem, nie zważając na nic. Ręka ta jakdyby zniewładniona niemocą zdobycia swego celu, rozpływa się beznadziejnie.

W sercu mem rodzi się jakaś nieznana tęsknota. Robi się jakoś smutno, poprostu łzy same cisną się do oczu. Smutno: wojna! Czas niespokojny, niepewny swego jutra. Uciśnieni jesteśmy przez naszych zaborców. Niemcy stawią się panami naszej ojczystej ziemi. Litwini zaś ciesząc się z owładnienia naszych okolic wileńszczyzny, uciśniają nas jakdyby wyładowując na nas swoją złość, że dotąd nie mogli osięgnąć Wilna, naszego ukochanego miasta. Pomstują teraz na nas z tryumfem. Lecz mamy nadzieję w Bogu. Cierpimy i modlimy się, a Bóg może wysłucha nas. Siostra moja jest w cudzych stronach zdala od ukochanych rodziców. Nie może wrócić, bo wnet spadnie pomsta Litwinów. Trzeba cierpieć i być w różnych stronach, uciekając od napaści nieprzyjaciół.

Przypomniałam to wszystko i jest mi właśnie smutno i tęskno. Tęskno za wolnością, za swobodą, za wyzwoleniem. Smutno zaś, że choć świeci słońce, lecz nie dla nas. Dla nas jest jakdyby ciemno. Niemożno śmiało i odważnie nawet przejść przez ulicę. Niemożno użyć zabawy, czego właśnie nasze młode lata wymagają. Jest wojna, smutek panuje na świecie. Chociaż nie wszyscy smucą się z tego. Litwinom jest teraz dobrze. Bawią się wesoło, urządzają największe bale. Nawet i nasi niektórzy przeszli na ich stronę. Obcują z nimi, stali się litwinami, byle żyć dobrze i wesoło, więc przyłączyli się do ich grona. A kto nie należy do ich grona, temu jest źle. Temu prawdziwa wojna. Ja właśnie nie należę do ich grona, więc za to cierpię od nich już od dłuższego czasu.

Te piękno przyrody, co widzę dookoła siebie bardziej pobudza te uczucia smutku i tęsknoty. Jaki świat jest piękny dookoła. Jak przyroda cieszy się swoim życiem. Każdy kwiatek z dumą podnosi swą główkę ku słońcu, jakdyby chwaląc się ze swego piękna. Woda zaś w jeziorze falami uderza o brzegi, jakdyby liżąc podnóża góry. Dzieci małe bawią się na piasku i swoim szczebiotem pocieszają się między sobą. Jest im dobrze, nie rozumieją wszystkiego.

Siedzę tak smutna i myślę o tem wszystkiem. Tylko jeden letni, ciepły wietrzyk jakdyby współczuje memu smutku, lekko powiewem gładzi mię po twarzy, jakdyby pocieszając. I słońce, które schowalo się przed chwilką za chmurkę, oblało mię swym ciepłym blaskiem dodając otuchy.

Słońce schyliło się już ku zachodowi. Niektórzy już zaczęli wracać do domu. Na dole u naszego podnóża na brzegu jeziora Witek, syn aptekarza w W[…}, który przez cały ten czas pływał i wyrzandzał rozmaite figle na wodzie, zaczyna się ubierać. Zaproponowałam koleżankom, że już czas wracać. Powoli ruszyliśmy z miejsca. Spacerem poszliśmy wszyscy drogą powrotną. Nie uszliśmy daleko, kiedy zrównał się nami i Witek. Całą piątką wróciliśmy do miasteczka. Ja z Manieczką przegnaliśmy towarzystwo koło mego mieszkania. Nie poszłam dalej, pomimo zaprosin. Bo miałam jeszcze kilka zrobić przygotowań do jutrzejszej podróży.